Ludzie Pragi

Pan Zbyszek opowiada

W listopadzie ubiegłego roku opublikowałem artykuł o działalności charytatywnej księdza Władysława Łysika. Nie zdążyła na naszej gazecie wyschnąć farba drukarska, gdy natychmiast po ukazaniu się gazety zadzwonił do mnie pan Zbyszek. Poznaliśmy się parę miesięcy temu na spotkaniu wychowanków Gimnazjum im. Króla Władysława IV z okazji 50-lecia uzyskanej w tej uczelni matury. Pan Zbigniew Sobczyński przedstawił się jako były ministrant z kościoła Matki Boskiej z Lourdes w którym w owe lata proboszczem był ksiądz Łysik. Znał zatem dobrze księdza i jego niezwykłą działalność niosącą pomoc wszystkim, w tym dzieciom i młodzieży osieroconej, biednej, porzuconej.

Pan Zbyszek był ministrantem w latach 1945-1946. Jednym z dwudziestu chłopców z Pragi. Pan Zbyszek jest rodowitym prażaninem od dokładnie 70 lat. Tutaj się urodził, tutaj mieszka, nie zmieniając w tym okresie nawet domu na Nowej Pradze. Nawiązując do działalności księdza Łysika pan Zbyszek opowiedział mi następującą historię, będącą również fragmentem własnego życiorysu. Oddaję głos panu Sobczyńskiemu. Kiedy pełniłem posługę, jako ministrant w małym kościółku na rogu Wileńskiej i Szwedzkiej, miałem wielu kolegów. Od jednego ze starszych ministrantów dowiedziałem się, że podczas okupacji niemieckiej w Domu Wychowawczym księży marianów działała pięcioosobowa sekcja konspiracyjna przyszłych żołnierzy batalionu "Zośka" w sławnym zgrupowaniu "Parasol". Dzięki pomocy księdza Łysika młodzi żołnierze Armii Krajowej mogli odbywać spotkania w pomieszczeniach wspomnianego domu, realizować zadania szkoleniowe i inne. Tutaj również, za zgodą księdza Łysika przechowywani byli młodzi ludzie, którym np. groziło aresztowanie, którzy byli uciekinierami z obozów niemieckich. Po uzyskaniu z AK odpowiednich dokumentów, fałszywych dowodów osobistych i zaświadczeń o miejscu pracy lub nauki, opuszczali Dom Wychowawczy. Ale to nie wszystko. Tuż przy wejściu do plebanii znajdowały się schody wiodące do piwnicy. Miejsce to przeznaczone na magazyn przeróżnych rzeczy, służyło jako pomieszczenie dla tajnej radiostacji nadawczo-odbiorczej Armii Krajowej. Aby całkowicie zamaskować istnienie radiostacji od piwnicy przekopano aż pod ulicę Wileńską tunel. Stacja była czynna mniej więcej aż do upadku Powstania na Pradze. Niemcy, chociaż podobno mieli namiary tej stacji - nigdy nie zdołali jej zlokalizować. Bliższych szczegółów niestety nie znam. O tym wszystkim dowiedziałem się wiele lat później.

W 1945 roku podczas ostrzeliwania Pragi jeden z artyleryjskich pocisków niemieckich uderzył w jezdnię ulicy Wileńskiej i najzupełniej przypadkowo trafił w podziemny tunel, który został całkowicie zniszczony. Powstał tutaj wielki lej po wybuchu. Śladu zatem po tunelu już nie ma. Cała piątka chłopców-żołnierzy AK, brała udział w Powstaniu Warszawskim. Wszyscy wrócili, ale tylko jednego spotkałem. Był nim Ryszard Gadzinowski. Poszukiwał swego rodzeństwa, co mu się wkrótce udało: znalał brata zaginionego w 1939 r. i siostrę, która brała udział w Powstaniu Warszawskim. Kolega mój wkrótce przeniósł się do Wrocławia. Wiem, że został lekarzem – chirurgiem. Ale kontakt nasz się zerwał. Naukę rozpocząłem w szkole powszechnej przy Kowelskiej. Ale okupanci zajęli moją szkołę (dziś Liceum im. Józefa Piłsudskiego). W pewnym okresie na terenie szkoły przebywali jeńcy, żołnierze radzieccy. Często podbiegałem pod murowane i odrutowane ogrodzenie rzucając jeńcom gazety, papierosy i chleb. Mieszkańcy okolicznych domów zawsze coś znajdowali w swych ubogich spiżarniach, aby jeńców poratować. Pamiętam, że Niemcy w okresie Powstania w Gettcie Warszawskim wywozili jeńców do robót przeładunkowych właśnie do getta. W 1946 roku w Domu Wychowawczym przy Wileńskiej poznałem kolegę Strzałkowskiego. Był to, dodam, trudny okres. Masowo wywożono w nieznane żołnierzy Armii Krajowej, a działalność AK od bodaj kwietnia 1945 r. była nielegalna. Wówczas to powstała organizacja Ruch Oporu Armii Krajowej (ROAK), a w jej łonie MAK – Młodzież Armii Krajowej. Właśnie do tej młodzieżowej organizacji - rozwiązanej w 1956 r. - przystąpiłem. Miałem wówczas czternaście lat.

Podczas jednego ze spotkań organizacyjnych w lokalu przy ul. Małej 2 - powiem otwarcie, że nie lubię odtąd pańskiej rodzinnej ulicy... zostałem aresztowany. Wojskowy Sąd Rejonowy z ulicy Koszykowej skazał mnie na więzienie. Co prawda, wyrok nie był zbyt surowy, ale tylko dlatego, że dotyczył młodocianego. Z grupy zasądzonych dużymi wyrokami, ja tylko poniosłem najmniejszą karę. Po rocznym pobycie w więzieniu rozpocząłem naukę w Gimnazjum Władysława IV. Tutaj uzyskałem maturę. Chciałem ukończyć studia wyższe. Ale jako karany nie mogłem marzyć o czymś podobnym. W 1952 roku otrzymałem powołanie do służby wojskowej. Trafiłem do jednostki... podziemnej. Tak jest. Zostałem skierowany do pracy jako żołnierz-górnik w Janowie Śląskim w kopalni "Wieczorek". Po trzytygodniowym szkoleniu rekruckim i przysiędze ruszyliśmy 650 metrów w głąb ziemi. Pracowaliśmy w trudnych warunkach, bez niezbędnego przygotowania, nawet teoretycznego. Dodam, że wysokość wyrobiska wynosiła od 1,2 do 1,6 metra. Pracowaliśmy często na czworakach. Ja pracowałem na tak zwanej "pańskiej dniówce". Nie byłem przy łopacie i kilofie, ale podawałem drewno budowlane, uruchamiałem maszynę, taśmę podawczą, pchałem wózki po torowisku. Zdumiewający był stosunek do nas górników zawodowych. Traktowali nas obcesowo, niegrzecznie. Sytuacja się zmieniła kiedy powstał zespół samych żołnierzy pracujących przy jednej ścianie. Również wyjście na miasto w tamtych czasach było niebezpieczne. Chodziliśmy na przepustkę zawsze w dużej grupie. O zwadę z górnikami było łatwo. Czy płacili nam za tę ciężką harówkę? Tak. Otrzymywaliśmy żołd 12 złotych miesięcznie i około 800 złotych na rękę po odtrąceniu sum należnych za wyżywienie, umundurowanie i ubranie robocze.

W grudniu 1954 roku wróciłem do domu. W dwa lata później ożeniłem się, mam dwoje dzieci: syna i córkę. A obecnie troje wnucząt. Od 1991 roku na wcześniejszej emeryturze. Całe moje cywilne życie spędziłem w pracy w większości jako zaopatrzeniowiec. W 1994 r. zostałem całkowicie zrehabilitowany: nie obciąża mnie żadne oskarżenie. Uznany zostałem za działającego w słusznej sprawie i walczącego o wyzwolenie Polski. Pracuję społecznie w Oddziale Stołecznym Związku Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego. Jestem wiceprzewodniczącym i weryfikatorem. Obecnie najwięcej pracy mamy przy rejestracji rodzin osób prześladowanych. Jestem także członkiem Związku Żołnierzy AK i Związku Represjonowanych Żołnierzy i Górników. Należałem przejściowo do Związku Pogoń, którego naczelne władze miały siedzibę w Londynie. Związek ten przyznał mi stopień oficerski podporucznika. Ale ta nominacja nie została uznana przez nasze władze. W 2000 roku tym razem od władz III Rzeczypospolitej otrzymałem, niejako powtórnie, awans na stopień ppor. rezerwy. Jakie mam odznaczenia? Krzyż Armii Krajowej, Krzyż Więźnia Politycznego, Srebrny i Złoty Krzyż Zasługi, medal z Pogoni (z tak zwanej drugiej konspiracji), Krzyż Weterana Walk o Niepodległość z patentem potwierdzającym moją przynależność konspiracyjną. Otrzymałem dyplom uznania za pracę społeczną. To wszystko. Cieszę się, że na stare lata uzyskałem pełną rehabilitację. Bo inaczej ciężko byłoby żyć ze świadomością, iż moi wnukowie mogliby źle myśleć o dziadku, jako o tym co był ukarany za jakieś bliżej nie znane im wykroczenie może kryminalne. To wszystko.

Tekst i foto Paweł Elsztein



Halina Szopińska więźniarka, Fordonu
Żeby powiększyć miniaturę kliknij na niej


9877