Historia praskich rodów

Rodzina Cieszkowskich

Czy można sobie wyobrazić chłopaka z Pragi, typowego praskiego cwaniaka, bez nasuniętej zawadiacko na czoło kraciastej czapki z daszkiem? Nie bardzo. Pewnie właśnie dlatego, najstarszy w stolicy, 150-letni zakład wytwarzający czapki i kapelusze, należący do rodziny Cieszkowskich, tak bardzo kojarzy się z Pragą. W lokalu przy Targowej 18 działa od 45 lat.

Początków sławnego rodu kapeluszników należy szukać na Śląsku Cieszyńskim, który w czasie, kiedy zaczyna się nasza opowieść, czyli w połowie XIX wieku, był częścią Cesarstwa Austrii. Wśród ówczesnych śląskich miast wyróżniało się Bielsko, znane z przemysłu wełniarskiego. Bielskie wełny słynne były na cały świat. Pochodzący z okolic Bielska młody człowiek, Stefan Cieszkowski, nie zamierzał jednak wiązać swojej zawodowej kariery z miejscową wełną i wyjechał do Wiednia „na saksy”. Przypadek sprawił, że najął się do pracy w zakładzie kapeluszniczym. Zapewne równie dobrze mógł pracować u szewca lub u zegarmistrza. Los jednak sprawił, że wyuczył się zawodu kapelusznika.

Kiedy po kilku latach wrócił w rodzinne strony, założył w Skoczowie mały zakład wytwarzający czapki i kapelusze. Po krótkim czasie zapragnął jednak poszukać szczęścia w stolicy. Do Warszawy przyjechał tuż po upadku Powstania Styczniowego, w 1864 roku i na ulicy Chmielnej 14, vis a vis łaźni „Diana” otworzył pracownię czapek i kapeluszy. Czasy były ciężkie, szalał carski terror, ale na warszawskich ulicach obowiązywały ścisłe zasady ubioru, jak byśmy powiedzieli dzisiaj dress code – wszyscy szanujący się obywatele musieli mieć nakrycia głowy. Mężczyźni – a trzeba tu zaznaczyć, że Stefan Cieszkowski robił tylko męskie nakrycia głowy – nosili przede wszystkim filcowe meloniki i atłasowe cylindry. Dużym powodzeniem cieszyły się też kryte jedwabiem szapoklaki, czyli rodzaj cylindrów, które można było złożyć. Pod koniec XIX wieku modne stały się też filcowe kapelusze typu borsalino, z miękką główką i szerokim rondem oraz mateloty - kapelusze w stylu Maurice’a Chevaliera, podobne do słomkowych kapeluszy weneckich gondolierów.

Firma prosperowała tak dobrze, że w 1910 roku Stefan Cieszkowski otworzył drugi zakład w stolicy, przy Nowym Świecie 12. Prowadził go już jeden z dwóch synów Stefana, Marcin. Wybuch I wojny światowej nie zahamował rozwoju firmy. W sierpniu 1915 roku, kiedy Rosjanie wycofali się na wschód, do Warszawy wkroczyli Niemcy. Nowy okupant zgodził się na reaktywację polskiego uniwersytetu i zaprojektowanie studenckich czapek. Zwyczaj przeniósł się szybko również na inne uczelnie i szkoły. Szyło się więc różne czapki studenckie i szkolne, bowiem każda szkoła i uczelnia miała czapki w określonym fasonie i kolorze.

Wkrótce po odzyskaniu niepodległości, w 1922 roku, firmę ostatecznie przejął Marcin Cieszkowski. Przeniósł sklep i produkcję na Nowy Świat. Jego brat, drugi syn Stefana, Roman prowadził sklep na Marszałkowskiej 81. Nastały czasy prosperity. Firma zatrudniała 10 pracowników i skutecznie konkurowała ze stoma innymi zakładami czapniczymi, istniejącymi ówcześnie w Warszawie. Cieszkowski szył nakrycia głowy dla bardzo szerokiej klienteli: od mieszczan po arystokrację. Dużym powodzeniem cieszyły się męskie kapelusze filcowe i słomkowe, a także czapki urzędnicze i sportowe: cyklistówki, kolarki czy skórzane pilotki. Klienci byli nie byle jacy: przychodzili m.in. popularni aktorzy, najwięksi amanci polskiego kina: Aleksander Żabczyński i Eugeniusz Bodo, a także śpiewacy opery i operetki: Józef Redo i Bolesław Mierzejewski. W kapelusze i cylindry z popularnym logo przedstawiającym dwa pieski wydzierające sobie w zabawie kapelusz, zaopatrywali się politycy i przemysłowcy. Mniej zamożni kupowali czapki z daszkiem. Każdy chciał mieć czapkę od Cieszkowskiego.

Tę dobrą passę przerwał wybuch wojny. Marcin Cieszkowski prowadził firmę na Nowym Świecie do 1941 roku, kiedy to lokal zarekwirowali Niemcy, aby urządzić tam propagandową księgarnię. Tymczasem, tuż przed wybuchem wojny, jeden z synów Marcina, noszący po dziadku imię Stefan, po odbyciu obowiązkowej praktyki w zakładzie u ojca, otworzył w 1939 roku własną pracownię kapeluszy i czapek, przy ulicy Marszałkowskiej 74. Po zajęciu lokalu na Nowym Świecie, cała firma tam się przeniosła. Stefan prowadził ją aż do wybuchu Powstania.

Z rodzinnych opowieści wiadomo, że po miesiącu powstańczych walk, na początku września 1944, Stefan Cieszkowski zorganizował na rogu Marszałkowskiej i Hożej, czyli tuż obok zakładu, punkt zrzutu dla alianckich samolotów. Do palącego się ogniska, by podtrzymać ogień, dorzucał swoje cylindry i meloniki. Po Powstaniu Cieszkowski trafił do oflagu Lamsdorf (Łambinowice) koło Opola. Do Warszawy wrócił na początku lutego 1945 roku. Okazało się, że w sześciopiętrową kamienicę, w której mieściła się pracownia, uderzyła bomba. Został kawałek pierwszego piętra i brama. Stefan Cieszkowski nie poddał się – zagospodarował tę ocalałą bramę, tzn. tył jej zabudował, a z przodu zrobił witrynę. Właśnie w tej bramie, wśród morza ruin zaczął prosperować po wojnie zakład Cieszkowskich.

Na szczęście ocalały maszyny szwalnicze, proste singery, a także maszyna czapnicza i maszyna do wszywania skór. Przetrwała też część przedwojennych metalowych form w kształcie głowy, służących do naciągania na gorąco wełnianych modeli i filcowych kapeluszy. Materiałów praktycznie nie było. Czapki i kapelusze szyło się ze starych jesionek, mundurów i płaszczy wojskowych. Jakieś resztki materiałów kupowało się na targu przy Emilii Plater. Mimo trudności firma nieprzerwanie produkowała kapelusze, kaszkiety, berety, czapki maciejówki z lakierowanym daszkiem, czapki studenckie i kolarki. Zakład w bramie przetrwał do 1950 roku.

Na początku lat 50. Stefan Cieszkowski musiał opuścić przeznaczoną do rozbiórki kamienicę na Marszałkowskiej. Zakład tułał się po różnych miejscach, ale przetrwał. Zanim jednak, po wyprowadzce z bramy interes na nowo zaczął się kręcić, Stefan Cieszkowski odkrył w sobie inny talent  i na 9 lat (od 1955 do 1964) zatrudnił się w Operetce Warszawskiej. Okazało się, że ma naturalnie ustawiony, świetny głos - tenor. Występował na zmianę z Mieczysławem Wojnickim (tym, który wylansował przebój „Jabłuszko pełne snu”). Partnerował primadonnie Operetki Warszawskiej, Beacie Artemskiej i Elżbiecie Zakrzewskiej w „Życiu Paryskim” oraz Wandzie Polańskiej w „Księżniczce czardasza” i „Wesołej wdówce”. Koledzy żartowali, że „jest najlepszym śpiewakiem wśród kapeluszników i najlepszym kapelusznikiem wśród śpiewaków”. Po kilku latach życie artysty przestało mu jednak wystarczać. Ciągnęło go do swoich korzeni, czyli do kapelusznictwa.

Kiedy w 1964 roku Stefan Cieszkowski wrócił do zawodu, firma często zmieniała lokum, mieściła się na Targowej 67, później, przez krótki okres na Ząbkowskiej, aby wreszcie, w 1970 roku osiąść na Targowej 18, tuż przy wiadukcie kolejowym, gdzie mieści się do dzisiaj. W PRL-owskiej rzeczywistości w latach 60. i 70. zakład prosperował bardzo dobrze. Zapotrzebowanie na porządnie wykonane nakrycia głowy było duże, a pracy w sezonie – po 12 godzin dziennie, nawet w niedzielę.

U Cieszkowskich jak dawniej zaopatrywali się artyści: Ludwik Sempoliński, Adolf Dymsza, Mieczysław Fogg i oczywiście Mieczysław Wojnicki. Oni kupowali eleganckie nakrycia głowy, ale mody były różne. Po wizycie w Polsce generała de Gaulle’a we wrześniu 1967, roku nastała  moda na czapki „degolówki”, później cała Warszawa nosiła „dżokejki”. Czapki i kapelusze szyło się z wełny, flauszu, sukna, ze sztruksu, filcu i wyrobów wełnopodobnych, a latem z bawełny, lnu i ze skóry.

W 1970 roku do załogi kapeluszników dołączyła pierwsza kobieta w wieloletniej męskiej historii zakładu, córka Stefana Cieszkowskiego, Alina. Alina Cieszkowska (ur. w 1950 roku) wychowywała się za kulisami Operetki Warszawskiej. Fachu uczyła się u ojca i w Zakładzie Doskonalenia Zawodowego na Podwalu 13. Zaczynała od krojenia podszewek i pikowania. Potem pozwolono jej zszywać czapki i rozprasowywać szwy. Dyplom mistrzowski zrobiła w 1977 roku. Po wielu latach pracy, kiedy Stefan Cieszkowski już nie żył (umarł w 1986 roku), złamała tradycję wytwarzania wyłącznie męskich czapek i kapeluszy i zaczęła robić również damskie nakrycia głowy.

W czasie największego kryzysu, przed 1980 rokiem i w stanie wojennym nastały kłopoty z materiałami. Wszystko trzeba było zdobywać. Kiedy do jakiegoś sklepu „rzucono” towar, sprzedawano go tylko po 5 metrów na osobę. Wobec tego wszyscy pracownicy ustawiali się w kolejkę, aby kupić potrzebną ilość. Podszewkę, zwykle pozagatunkową, kupowało się w paczkach. Taka paczka zawierała najczęściej „mydło i powidło”, czyli różne kawałki, np. różowe. A przecież do męskiej czapki różowej podszewki wykorzystać nie sposób. A jednak interes dalej się kręcił.

Kręcił się jeszcze do połowy lat 90. Przyjeżdżało wówczas mnóstwo ludzi zza wschodniej granicy. Zamawiali po 30-40 sztuk czapek na raz, najczęściej tzw. hamburki, czyli coś w rodzaju maciejówek. Dużą konkurencją stał się dla firmy bazar na Stadionie Dziesięciolecia. Gdy wystartował w 1989 roku, handlujący na bazarze Azjaci zalali rynek swoim towarem. Poza tym czasy zaczęły się zmieniać. Nakrycia głowy przestały być wymogiem eleganckiego stroju. Ludzie zaczęli kupować tanią konfekcję w centrach handlowych. Nadal, co prawda, przychodzili wierni klienci. Przez wiele lat stałym klientem Cieszkowskich był aktor Janusz Zakrzeński, znany głównie jako odtwórca roli Marszałka Józefa Piłsudskiego i wieloletni członek Związku Piłsudczyków. Lubował się w czapkach, jakie nosił Piłsudski, z daszkiem ze skóry i koniecznie wpiętym orzełkiem. Klientem firmy był też premier Tadeusz Mazowiecki, a także senator Zbigniew Romaszewski. Jako ciekawostkę należy dodać, że firma wielokrotnie realizowała zamówienia do filmu – ostatnio do ekranizacji życia Eugeniusza Bodo – i do teatru.

Obecnie w sklepie na Targowej nie ma dużego ruchu, choć Alina Cieszkowska stara się, aby oferta nie była monotonna. Ciągle wymyśla coś oryginalnego, np. damską wersję melonika czy czapkę w stylu Sherlocka Holmesa. Tu nie ma miejsca na sztampę, ani taśmową produkcję. Każdy klient traktowany jest indywidualnie i ma czapkę zrobioną na miarę, bo przecież każdy ma inną głowę, którą mierzy się specjalnie do tego celu przeznaczonym przyrządem, pochodzącym z 1925 roku. Jednak kapelusznictwo to zawód wymierający. Dawni rzemieślnicy nie mają następców. Kiedy Alina Cieszkowska zaczynała edukację, w cechu kapeluszników w stolicy było 40 zakładów. Teraz można je policzyć na palcach jednej ręki.

Po Stefanie Cieszkowskim, choć trzy razy się żenił, fach przejęła jedynie córka Alina. Druga córka, Jolanta wybrała inny zawód – jest kuśnierzem. Andrzej, syn z pierwszego małżeństwa, skończył studia i wyjechał za granicę. Brat Stefana, Ryszard, również kapelusznik, który przez wiele lat prowadził zakład w pawilonach na Marszałkowskiej, umarł bezdzietnie w 2002 roku. Alina Cieszkowska też nie ma potomków, pracuje sama. Na domiar złego, nad firmą zawisła groźba wyprowadzki. W miejscu pawilonów przy Targowej ma przechodzić Trasa Świętokrzyska.

Choć perspektywy nie są optymistyczne, Alina Cieszkowska nie załamuje się. Nie na darmo płynie w niej również góralska krew. Pradziadkiem Aliny ze strony mamy był bowiem architekt, malarz i prekursor polskiego narciarstwa, Stanisław Barabasz. Urodzony w Bochni w 1857 roku, ukończył architekturę na Uniwersytecie w Wiedniu, gdzie ponadto kontynuował rozpoczęte w Krakowie studia artystyczne. Po studiach rozpoczął pracę jako nauczyciel rysunku w krakowskich szkołach zawodowych. W 1901 roku przeniósł się z rodziną do Zakopanego, gdzie został dyrektorem Szkoły Przemysłu Drzewnego.
Był pionierem narciarstwa i taternictwa w Polsce. Sam wykonał pierwsze drewniane narty – jedną z jesionowej, a drugą z bukowej deski, bo na obie nie starczyło mu materiału. Stało się to w 1888 roku. Zima dawała się wtedy ostro we znaki. Stanisław Barabasz odwiedził przyjaciela w Cieklinie koło Jasła, gdzie zwykle polowali. Tym razem było za dużo śniegu, aby chodzić po lesie. Wobec tego zrobił narty. Wówczas nikt w Polsce o nartach nie słyszał. Jedynie Sybiracy opowiadali o „łyżach”, na których chodzono na polowania w tajdze. Dzisiaj, pierwsze narty zrobione przez Barabasza, można oglądać w Muzeum Narciarstwa w Cieklinie.

Stanisław Barabasz miał córkę Wandę, która wyszła za Stefana Janusza Bratkowskiego, dyplomatę, późniejszego konsula RP we Wrocławiu. Z tego związku urodziły się dwie córki: Alina i Janina. Alina Bratkowska została drugą żoną Stefana Cieszkowskiego, na krótko przed tym, jak odkrył w sobie talent śpiewaczy. Mieli dwie córki: noszącą po matce imię Alinę, obecną właścicielkę firmy i Jolantę.

Stefan Cieszkowski napisał kiedyś, że jego marzeniem jest, aby córka Alina prowadziła zakład do okrągłej rocznicy 150 lat. Marzenie się spełniło. Firma istnieje już 151 lat. Alina Cieszkowska stara się ciągle wymyślać coś nowego, dochowując jednocześnie wierności tradycji. Bo z tej tradycji czerpie siłę. Kiedy jest jej ciężko, jedzie do Zakopanego, do starego domu, wybudowanego ponad 100 lat temu przez pradziadka, Stanisława Barabasza. Wiszą tam jego obrazy, których pozostawił ok. 700. Alina Cieszkowska mówi, że gdy siada wśród nich, czuje rodzinną więź, która pozwoliła rodzinie przetrwać najcięższe chwile. Wierzy, że i tym razem, uda się przezwyciężyć trudności.

Joanna Kiwilszo