Aż do męczeńskiej śmierci ...

19 października minęło 20 lat od dnia, w którym został zamordowany Sługa Boży ksiądz Jerzy Popiełuszko. Do dziś nie wiemy, kim byli mocodawcy morderców księdza. Wiemy, że ksiądz Jerzy był wielkim kapłanem, który swą misję doprowadził do końca. Aż do męczeńskiej śmierci. Pozwólmy mówić świadkowi tamtych wydarzeń ks. prałatowi Marcinowi Wójtowiczowi, który jest dziekanem dekanatu praskiego i proboszczem parafii Chrystusa Króla na Targówku.

Po raz pierwszy spotkaliśmy się w Warszawskim Seminarium Metropolitalnym. Ksiądz Jerzy był dwa lata starszy ode mnie. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1972, ja zaś dwa lata później. Nieco bliżej poznaliśmy się w 1979, tuż po pierwszej pielgrzymce Ojca Świętego Jana Pawła II do Ojczyzny. Wówczas zostałem skierowany do pracy w parafii Dzieciątka Jezus na Żoliborzu, a ksiądz Jerzy właśnie opuszczał tę parafię i przechodził jako rezydent do kościoła św. Anny. Kilkakrotnie spotykaliśmy się na koleżeńskich pogawędkach. Naprawdę bliski kontakt nawiązał się między nami w czerwcu 1981 roku, kiedy przeszedłem do parafii św. Stanisława Kostki, w której ksiądz Jerzy pracował od roku. W latach 1981 - 1985 pełniłem tam funkcję wikariusza. Ksiądz Jerzy miał problemy zdrowotne, często chorował. Jako kapłan - początkowo - niczym szczególnym się nie wyróżniał.

W moim przekonaniu przełomem w jego życiu był pierwszy kontakt z pracownikami Huty Warszawa w sierpniu 1980 roku. Odprawił mszę świętą w czasie ich strajku. Znalazł się tam dość przypadkowo. Ksiądz Piasecki, kapelan księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego, jadąc do Huty Warszawa, wstąpił na Żoliborz, do kościoła św. Stanisława Kostki. Wówczas wszedł do zakrystii ksiądz Jerzy Popiełuszko. Ksiądz Piasecki zapytał, czy nie zechciałby pojechać do Huty Warszawa, by odprawić mszę świętą. Ksiądz Jerzy natychmiast przyjął tę propozycję i znalazł się wśród strajkujących. Huta była wówczas ogromnym zakładem, w którym pracowało ponad dziewięć tysięcy ludzi.

Ksiądz Jerzy całą duszą i sercem im się poświęcił. Kiedyś poprosił mnie, żebym wraz z nim i księdzem Andrzejem Przekazińskim sprawował Eucharystię na festynie z okazji święta patrona hutników - św. Floriana. To podczas tej uroczystości na terenach rekreacyjnych wokół Huty Warszawa mogłem się przekonać, jak wielkie rzesze ludzi pracy gromadzi wokół siebie ksiądz Jerzy.

Kolejnym, ważnym etapem w życiu księdza Jerzego, jak myślę, był rok 1981 - a dokładnie 25 kwietnia - poświęcenie sztandaru Huty Warszawa, które odbyło się w kościele św. Stanisława Kostki. Stojąc razem z wiernymi na placu przykościelnym uczestniczyłem w tej uroczystości, która znów zgromadziła tłumy wiernych.

Mszy św. przewodniczył wówczas ks. biskup Zbigniew Kraszewski. Były recytacje i śpiewy znanych warszawskich aktorów, chrzestnymi sztandaru zostali Andrzej Wajda i Alina Pieńkowska. Na słynnych mszach św. za Ojczyznę, w ostatnią niedzielę każdego miesiąca, coraz liczniej zaczęli się gromadzić najpierw mieszkańcy Żoliborza, potem mieszkańcy całej Warszawy, aż w końcu zyskały one wymiar ogólnopolski. Warto przypomnieć, że inicjatorem mszy świętych za Ojczyznę był ksiądz proboszcz prałat Teofil Bogucki. Zapoczątkował to dzieło tuż po pierwszej wizycie Ojca św. w Polsce. To Papież zachęcał nas do modlitwy w intencji Ojczyzny i Narodu. Ksiądz prałat Bogucki powierzył prowadzenie mszy św. za Ojczyznę księdzu Jerzemu Popiełuszce i to właśnie wówczas nabrały one wymiaru ogólnowarszawskiego i ogólnopolskiego.

Wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 było, jak sądzę, kolejnym przełomem w życiu księdza Jerzego Popiełuszki. Dla nas w parafii św. Stanisława Kostki było to wydarzenie szczególnie dramatyczne, przeżywaliśmy bowiem właśnie 12 i 13 grudnia nawiedzenie kopii obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Podczas nocnego czuwania przed Jasnogórskim Wizerunkiem modliliśmy się wraz z wiernymi.

Pamiętam, że w nocy szalała śnieżyca i wichura pozrywała dekoracje na zewnątrz kościoła. Wróciłem na plebanię po kolejnym czuwaniu około pierwszej w nocy i zdrzemnąłem się nieco. Tuż przed piątą zbudził mnie ksiądz Jerzy i powiedział, że dzieje się coś złego. Przypuszczam, że już wtedy dotarła do niego wiadomość o wprowadzeniu stanu wojennego. Poprosił mnie o spowiedź, a następnie o odwiezienie jego młodszego brata na Dworzec Centralny. Samochodem księdza Jerzego wiozłem Staszka Popiełuszkę na dworzec.

Kiedy przejeżdżaliśmy przez wiadukt Dworca Gdańskiego zauważyłem transportery wojskowe, wypełnione żołnierzami i duże grupy milicjantów. Wtedy uświadomiłem sobie powagę sytuacji. Po powrocie na plebanię nie zastałem już księdza Jerzego. Najwidoczniej przyjaciele ostrzegli go, że może zostać internowany. I rzeczywiście po godzinie ósmej rano przyszło dwóch panów, którzy pytali o niego. Na mszach św. było tego dnia znacznie więcej wiernych niż zwykle. Wydarzeniem, które bardzo dobrze charakteryzuje ks. Jerzego niech będzie moje wspomnienie z pierwszej wigilii stanu wojennego. Po wieczerzy na plebanii, którą spożyliśmy z liczną grupą samotnych, starszych osób, zawoził opłatek żołnierzom, którzy stali na rogatkach ulic i grzali się przy węglowych piecach. Niektórzy ze łzami w oczach wyciągali rękę po opłatek, inni traktowali ten gest jako prowokację.

Ksiądz Jerzy zwykle spędzał wigilię z zaprzyjaźnionymi rodzinami. W ten wieczór potrafił odwiedzić kilkanaście rodzin, z którymi dzielił się opłatkiem i zostawiał drobne upominki. W wigilię stanu wojennego chciał się dzielić opłatkiem z tymi, o których wiedział, że są daleko od swoich rodzin, i którzy zapewne nie z własnej woli muszą przebywać na ulicach miasta. Już w pierwszych miesiącach stanu wojennego ksiądz Jerzy odwiedzał internowanych i pomagał ich rodzinom. W parafii funkcjonowała kuchnia dla ubogich, ksiądz zawoził również produkty spożywcze potrzebującym rodzinom. W stanie wojennym, jak pamiętamy, została uruchomiona zagraniczna pomoc charytatywna. Na Żoliborz również docierały transporty z odzieżą i podstawowymi artykułami spożywczymi. Ksiądz Jerzy był odpowiedzialny za dystrybucję tych darów. Osobiście rozwoził paczki potrzebującym. W każdą ostatnią niedzielę miesiąca, również w stanie wojennym, były odprawiane msze św. za Ojczyznę. Przybywało na nie coraz więcej osób, pragnących usłyszeć słowa nadziei i pokrzepienia.

Jerzy był bardzo normalny i autentyczny. Jako rezydent w parafii miał niewiele obowiązków - sprowadzały się one zasadniczo do odprawienia mszy i dyżuru w konfesjonale. Kiedy stał się znaną osobą, zwłaszcza za sprawą mszy św. za Ojczyznę, niektórzy z kolegów komentowali, że kieruje się chęcią zdobycia popularności. Na początku i ja tak myślałem. Gdy zacząłem uczestniczyć w tych spotkaniach, szybko zmieniłem zdanie. Przekonałem się, że czyni to z potrzeby serca. Ludzie, którzy przychodzili do kościoła czuli się wolni, mieli poczucie bezpieczeństwa, on zbliżał ich do Boga. Pamiętam jedne z jego imienin. Otrzymał bardzo wiele kwiatów. Pod wieczór przyniósł mi ich całe naręcze mówiąc - weź je, dostałem ich bardzo dużo, niech i u ciebie będzie kwieciście. Niby drobny gest, ale jakże wymownie świadczący o jego potrzebie dzielenia się z innymi. Skądinąd wiem, że potrafił zdjąć własne buty i dać potrzebującemu, czy podzielić się ostatnią kanapką. Bardzo cenię sobie niewielką Pasyjkę z kości słoniowej, bez rąk, którą otrzymałem od Jerzego przy jakiejś okazji. Jest ona dla mnie najcenniejszą relikwią i pamiątką.

Ludzie często pytają, na czym polegała niezwykłość ks. Jerzego Popiełuszki. W moim przekonaniu charyzmą księdza Jerzego było to, że on rzeczy proste, codzienne, wykonywał z wielkim zaangażowaniem i poświęceniem. Nie robił nic nadzwyczajnego, nic szczególnego, ale to co robił, czynił z potrzeby serca. Charyzma ks. Jerzego polegała też na doskonałym wyczuciu ludzkich potrzeb. Umiał angażować się w problemy innych do tego stopnia, że sam się z nimi utożsamiał. Był konsekwentny i autentyczny w tym, co mówił. W homiliach wiele miejsca poświęcał prawdzie. Powołując się na słowa kardynała Stefana Wyszyńskiego przypominał, że prawdzie trzeba pozostać wiernym do końca życia, do śmierci. Ci wszyscy, którzy lgnęli do niego, odkryli w nim tę właśnie zwykłą niezwyczajność. Dlatego stał się ludziom tak bardzo bliski i potrzebny. Warto chyba zwrócić uwagę na jeszcze jeden szczegół. Potrafił - zwłaszcza w trudnym okresie lat 80. - zaszczepić w ludziach nadzieję. Ksiądz Jerzy Popiełuszko był inwigilowany, przesłuchiwany w prokuraturze, śledzony na ulicy, otrzymywał anonimy z pogróżkami typu -będziesz wisiał na krzyżu, w środku nocy wrzucono kamień do jego pokoju, przeszukiwano jego mieszkanie na Chłodnej, wszyscy wiemy, co SB mu do tego mieszkania podrzuciła, został również aresztowany. To wszystko niewątpliwie wywoływało w nim poczucie zagrożenia.

We wrześniu 1984 roku powiedział korespondentowi brytyjskiemu - Zdaję sobie sprawę, że za prawdę trzeba cierpieć. Jeśli ludzie, którzy mają rodziny, mają dzieci, odpowiedzialność jakąś, byli w więzieniu, cierpią, dlaczego ja jako ksiądz nie mam również dołożyć swojego cierpienia? Liczę się z tym jak najbardziej. Ale są sprawy większe. Jestem przekonany, że to co robię jest słuszne. I dlatego jestem gotowy na wszystko. Świadomość zagrożenia miał, ale miał też dylemat - co zrobić z ludźmi, którzy mu zawierzyli. Propozycja wyjazdu do Rzymu na studia nie wchodziła w rachubę. Wycofanie się z tego to robił nie było dla niego możliwe. Zdawał sobie z tego sprawę. Czuliśmy wszyscy tę napiętą atmosferę w czasie naszych spotkań przy obiedzie na plebanii. Często powtarzał, że jego dalsze losy są w rękach Pana Boga.

Moje ostatnie spotkanie z księdzem Jerzym miało miejsce w piątek 19 października 1984 roku. Po porannej mszy świętej wypiliśmy kawę. Powiedział mi, że wybiera się do Bydgoszczy na spotkanie ze światem pracy.

Ksiądz Jerzy i Waldemar Chrostowski wyjechali z Warszawy około dziewiątej. W sobotę 20 października miał odprawiać mszę świętą o ósmej. Nie wrócił. Po godzinie dziewiątej, zadzwonił telefon z kurii. Ksiądz biskup Kazimierz Romaniuk przekazał mi informację, że w nocy 19 października miało miejsce porwanie księdza Jerzego. Natychmiast zadzwoniliśmy do prof. Klemensa Szaniawskiego, mecenasa Edwarda Wendego i Jacka Lipieńskiego z Huty Warszawa. Panowie bez chwili zastanowienia wsiedli w samochód i pojechali do Torunia. Zamierzali zbadać całą sprawę, myśleli, że na miejscu dowiedzą się czegoś więcej. Mieli nadzieję, że będą mogli pomóc księdzu. Wieczorem w Dzienniku Telewizyjnym około dwudziestej podano komunikat o uprowadzeniu księdza Popiełuszki. Wkrótce do kościoła zaczęły ściągać tłumy.

Odprawiliśmy mszę świętą w intencji ocalenia życia księdza Jerzego. Od tego dnia przez kolejnych dziesięć, a więc do chwili przywiezienia zwłok księdza Jerzego, do kościoła św. Stanisława Kostki przychodziły niezliczone rzesze wiernych. W dzień i w nocy gromadziły się w kościele tłumy modlących się, czuwających i pełnych nadziei, że ksiądz się odnajdzie. 30 października wieczorem właśnie kończyła się msza św. z udziałem kilku księży, przy wypełnionym tłumami kościele. Do ołtarza podszedł jakiś mężczyzna i powiedział ściszonym głosem - przed chwilą podano w telewizji wiadomość o wydobyciu ciała ks. Jerzego z Wisły. Nikt z nas stojących przy ołtarzu nie miał siły ogłosić tego przez mikrofon. Po chwili ks. Andrzej Przekaziński zaczął mówić łamiącym się głosem - Kochani bracia i siostry, dziś w wodach zalewu we Włocławku odnaleziono księdza.... W kościele rozległ się straszliwy szloch. Nikt z nas nie był w stanie zapanować nad tym co się wówczas działo. Dopiero po dłuższej chwili, nie wiem jak długiej, wierni pełnym bólu głosem powtarzali - i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.

Wieczorem 2 listopada przywieziono ciało księdza Jerzego. Przez całą noc ludzie żegnali go, przechodząc przed trumną. Około piątej nad ranem poprosiłem wiernych, aby wyszli z kościoła. Trumnę wynieśliśmy na dziedziniec i tam została otwarta, by można było zalutować jej część wewnętrzną. Rodzice i rodzeństwo księdza Jerzego, a także ja i jeden z księży mogliśmy po raz ostatni zobaczyć i pożegnać ks. Jerzego. To, co wtedy ujrzałem, przeszło moje wszelkie wyobrażenia, nie przypuszczałem, nie wierzyłem, że można tak zmaltretować człowieka Do dzisiaj nie mogę zapomnieć tamtego widoku. Z samego pogrzebu niewiele pamiętam. Poprzedzające go dziesięć dni oczekiwania, nadziei i zwątpienia, nieprzespanych nocy doprowadziły mnie na skraj wyczerpania fizycznego. Z całej uroczystości zapadły mi głęboko w pamięć słowa księdza prałata Teofila Boguckiego, żegnającego księdza Jerzego - Ziemia polska otrzymała nowego bohatera narodowego i nowego męczennika. Na taki pogrzeb zasługuje tylko człowiek wielki albo święty.

Notowała Elżbieta Gutowska






Żeby powiększyć miniaturę kliknij na niej

16644